Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/151

Ta strona została przepisana.
XXVII.

Ale niewola toć zawsze niewolą,
Więzy, choć z kwiatów, ale niemniej bolą;
Zawsze bolesne łańcucha ogniwa,
Który nam ręce do czynu skowywa.
Kiedy nas w trumnę kładą za żywota,
A jeszcze w piersiach święty ogień gore,
Nie dziw, że człowiek boleśnie się miota,
Aby odwalić gniotącą zaporę.
Ale gdy nadto sklepiste są ściany,
Czy wieko trumny, czy wązkie drzwi celi,
Niepożyteczną walką zmordowany,
Gorzko złorzeczy tym, co go zamknęli.
Wiedział starosta, że przez jedno słowo
Mógłby potargać swych więzów ogniwa,
Mieć każdej chwili swobodę gotową,
I lecieć w stronę, gdzie duch się wyrywa,
Wskrzesić małżonkę, co kona w niedoli,
Podźwignąć dom swój, co w zgliszczach upada, —
Przez jedno słowo — lecz tem słowem: zdrada!
A on na zdradę nigdy nie zezwoli.
Lepiej, spełniając, co do czci należy,
Skonać z tęsknoty w sonnenburskiej wieży.
Mniemał dowódca, że kiedy dobodzie,
Łacniej starosta ugnie się przed próbą :
Siedzieli więźnie o chlebie i wodzie,
Nawet im mówić zakazano z sobą,
Wodzono na Mszę tylko w wielkie święto,
Nawet im książkę modlitew odjęto;
Lecz im się bardziej męczarnia wytęża,
Tem się duch silniej zahartował w obu.
Wreszcie król August uszanował męża,
Kazał rozszerzyć przestrzenie ich grobu:
Celę przy celi otworzono drugą,
Przyozdobiono ich pościel ubogą,
Dano im książki — i już pan ze sługą
Gwarzyć, czy pisać, czy modlić się mogą.