Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/182

Ta strona została przepisana.

Próżno Litwa go błaga:
— Ojcze! twoja odwaga,
Twoja mądrość broniła te ściany;
My nie damy tu rady
Przed zbrójnemi napady!
— Dzieci moje! — rzekł starzec znękany: —

Wodza kołpak niedźwiedzi,
Miecz kowany, tarcz z miedzi,
Niech piastuje kto z młodszych rycerzy;
Bo w te nasze warownie
Wkrótce może gwałtownie
Niespodziany grom z nieba uderzy.

Widzę — w niebios przestrzeni
Jak się jutrznia rumieni,
To się snują obłoki bezładne;
Huczy w chmurach pieśń nowa,
Dobrze słyszę jej słowa,
Ale słów tych znaczenia nie zgadnę.

A ja... z przeszłości starej
Umiem piosnek bez miary,
Tym ostatek dni moich poświęcę.
Pójdę w dzieci wioskowe
Wpajać piosnek osnowę,
Bo żyć tylko będziemy w piosence.

Litwa — w bredniach boleści
Nie domyśla się treści,
Rozśmieszyły ją starca widziadła.
Opętały go duchy,
Poszedł sobie w las głuchy,
I wieść o nim na długo przepadła.

Ktoś go spotkał... coś plecie,
Szuka córek po świecie,
Obłąkany, zmarzony, jak senny;
To rozeszła się mowa,
Że szedł w stronę Krakowa,
Ukazując obłoczek promienny.