Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/191

Ta strona została przepisana.

Czterech przyjaciół pana Kotwicy,
I magdeburski pisarz sądowy;
Sama starszyzna — same senaty —
Znaczno po wąsach, co jeżą srogo...
A w oddalonym końcu komnaty
Pozostał rycerz ze swą niebogą.
Czegoś tam w tańcu nie dogadali,
Nie dokończyli jakiejś chychotki,
Więc od starszyzny siedli w oddali
I wiodą z sobą rozhowor słodki, —
Rozhowor słodki, pusty, dziecinny,
Bez ładu, składu, jakby w podchmieli;
Gdyby go z boku słyszał kto inny,
Mógłby powiedzieć, że poszaleli.
Spytaj się u nich, gadali o czem?
To żadne z dwojga samo nie powie.
Ot my gwarzymy, ot my chychoczem,
Bo nam tak dobrze na tej rozmowie.
Dobrze wam społem?... strzeżcie się młodzi!
Starsi inaczej widzą te rzeczy.
Pan wójt coś groźnie oczami wodzi,
Pan ławnik szepce i ręką przeczy,
Pan pisarz miejski nie kończy kwarty,
A pan Kotwica czoło zachmurza.
To zły prognostyk, nie żadne żarty,
Ej, będzie burza!

VII.

— Panie szlachcicu! panie Marcinie! -—
Zawołał burmistrz najpierwszy w radzie —
Czy znasz przysłowie: że zła nie minie,
Kto między szparę w drzwi rękę kładzie?
Czy znasz przysłowie sowy i kruka?
Proszę na bacznym chować je względzie.
Niech sobie równy równego szuka;
Czem czart nie orał, tem siać nie będzie,
A to się znaczy, że my, choć prości,