Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/209

Ta strona została przepisana.

Już go tatarska horda opadnie.
Jaskółki skore niezawsze w porę
Zdołają zemknąć z strzechy rolnika;
Szczęka krzesiwo i strzecha gore,
I dym, i płomień odlot zamyka,
I ginie ptaszę.
Ledwie w poddasze
Zawionie, wietrze, twoja przestroga,
Zaledwie rycerz pałasz przypasze,
Już go krępują powrozy wroga.
Ledwie niewiasta, wieścią strwożona,
Zdoła wykrzyknąć, włożyć krzyż Pański
Na biedne czoło, piersi, ramiona,
A już ją wloką w jasyr pogański.
Próżno rycerstwo po stepie hasa,
Zbiera podsłuchy, śledzi oczyma,
Z gór się przygląda, tropi wśród łasa:
Wczoraj tu byli, a dzisiaj niema.
Tatar co chwila szlaki omylą,
Z każdej przystani albo noclega,
Albo rozsypką cwałuje szybko,
To w niezliczony hufiec się zbiega.
Lecą, jak leci szarańcza mnoga,
Z kraju do kraju, z niwy na niwę,
Za hordą ślady — krew i pożoga,
Przed hordą gońce — wieści trwożliwe.

III.

Król Aleksander, złożon niemocą,
Do snu wiecznego ma zamknąć oczy.
Wtem jeden goniec przyleciał nocą,
Że już Podole we krwi się broczy;
Przyleciał drugi od Ukrainy
Z wieścią o wojsku nieprzyjaciela,
Że Achmet Gerej ze swemi syny
Na cztery części hordę rozdziela:
Jedna część w środek litewskiej Rusi