Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/230

Ta strona została przepisana.

Każdy ciekawem okiem go zmierza,
Oblicze jego coś przypomina.
Ten, co miał zwierzchność nad miejską wartą
Tak przed urzędem rzecz swoją czyni:
— Ledwie Miednicką bramę otwarto,
Ten pierwszy człowiek zjawił się przy niej.
Kto on? ja pytać nie miałem prawa;
A resztę czyńcie, jak się wam zdawa.
— Marcin Studzieński! znamy go! znamy!
Wykrzyknął burmistrz i rajców grono.
I wnet za przejście Miednickiej bramy
Pięćset kop groszy mu wypłacono.
Biedny kaleka patrzy się, dziwi
Swemu bogactwu, i sam nie wierzy;
Lecz go obiegli rajcy życzliwi,
Jak przyjaciele, jak bracia szczerzy:
— Boska nad tobą czuwa opieka!
Co było, nie jest — w regestr nie piszem,
Boś ty wybrańcem świętego człeka,
Bądź naszym bratem i towarzyszem.
Powiedz nam, z jakiej przybywasz strony?
Czemu z twych oczu łza bujna płynie?
Czemu powracasz pokaleczony?
Wszystko nam powiedz, panie Marcinie!

XII.

— Krótkie me dzieje, sławetne pany! —
Odpowie żołnierz — powieść niemiła:
W bitwie pod Kleckiem byłem zrąbany,
Strzała tatarska pierś mi przebiła.
Dobry towarzysz przybył z pomocą,
Ratował, leczył, jak brat jedyny,
A tuląc moją dolę sierocą,
Zawiódł w Oszmiańskie, do swej rodziny.
I ja tam miałem krewnego księdza
U Franciszkanów na Mieście Starem;
Ale w klasztorze zwyczajnie nędza, —