Czułem, że jestem księdzu ciężarem.
Ramię mam chore, szablą nie władnę,
Żołdem rycerskim żyć już nie mogę,
Nie umiem wdać się w rzemiosło żadne...
Więc kij żebraczy... i dalej w drogę.
Tedy z Oszmiany pieszo wychodzę,
Ale zaledwiem uszedł pół mili,
Jacyś mię zbójcy napadli w drodze
I towarzysza mego zabili.
Pokaleczony, z grosza odarty,
Inaczej radzić gdy było próżno,
Wlokłem się tutaj, ot dzień już czwarty,
Z wioski do wioski żyjąc jałmużną.
Szedłem, nie wiedząc, gdzie głowę złożę;
Ujął mię żołdak przy bramnej warcie...
Gdy miłosierdzie cudowne Boże
Przez wasze ręce dało mi wsparcie.
— Snadź ci nadeszła nagrody pora,
Żeś mężnie walczył w kleckiej potrzebie;
Błogosławiona dusza Tabora,
W ostatniej chwili przeczuła ciebie.
Ciebie wybrały Boże wyroki,
Narzędzie cudu widzimy w tobie.
Pójdźże nawiedzić pasterza zwłoki,
Na dobroczyńcy pomódl się grobie.
Tak doń mówili miejscy rajcowie,
A pan Kotwica grzecznie i skromnie
Wziął go na stronę i cicho powie:
— A na wieczorek przyjdź, waszmość, do mnie!
W dworcu Biskupim smutne dziś rano:
Litwa straciła swego pasterza,
Dzwon katedralny głucho uderza,
Niosąc po kraju wieść opłakaną.
Na prostej ławie, prostym kobiercu,