Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/237

Ta strona została przepisana.

Znajdzie się pan, jeśli jest koń,
Weźmie ochotnie;
Dziewczyna mknie innemu dłoń,
Gdy skrzypca grzmotnie.

Gorzej, gdy wir rzucony w dół
Zasypie oczy, —
Że przez mój grób do naszych siół
Pohaniec wkroczy.



— Cicho z tą pieśnią! — hetman zakrzyczy —
Niech idą wróżby na suchy las;
Gdy zajrzym w ślepie tatarskiej dziczy,
Taniec z dziewczęty znajdzie swój czas.

Człek się rycerski laurów spodziewa,
Orzeł pod chmurą żartuje z burz;
Kto sam po sobie requiem śpiewa,
Idąc na bitwę, to pewno tchórz.

Wstyd wam, pancerni, takowych treli,
Bo w nich pieszczoty mieści się jad;
Niech białogłowa przy swej kądzieli,
Niechaj przy kruchcie śpiewa ją dziad.

Inaksza była piosenka nasza,
Której w obozie uczono mnie:
Ton jej był ostry, jak zgrzyt pałasza,
Gdy po pancerzu żelaznym tnie.

Krew rozgrzewała, krzepiła zdrowie,
I hartowała na ciężki trud:
Nie dziw, że święci nasi ojcowie
Niejeden chrobry zdziałali cud.

Dziś insi ludzie, insze koleje:
W słowach piosenki krzewi się chwast;
Nie dziw, że oręż w rękach tępieje,
Pieśń wasza szturmem nie weźmie miast!