Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/299

Ta strona została przepisana.

Koleje dnia i nocy, wieczoru i ranka,
Zdaje się już zużyta, znana powtarzanka:
Wiosna jest córką kwietnia, jesień listopada,
Latem słońce dopieka, a zimą śnieg pada;
A jednak w tych kolejach niebieskiej budowy
Codziennie i corocznie upatrzym wdzięk nowy.
Słuchaj, jak szumią drzewa, jak pluchocą wały,
Codzien ci coś doszepcą, czego nie szeptały;
Patrzaj na stare słońce: od tylu stuleci
Jednostajnym sposobem ogrzewa i świeci,
A jednak ile razy z poza chmury błyśnie,
Zawsze ci słodki uśmiech na twarzy wyciśnie,
Codziennie zda się piękniej wschodzi i zachodzi.


CZCIONKA.

Najzupełniejszą słuszność mówi pan dobrodziej:
Natura, jasność słońca i bladość księżyca,
Nie spada ze swej ceny... to jest... nie przesyca.
Jej miłe, lubo zawsze jednostajne zmiany,
Porównałbym do książki dobrze napisanej,
Której co rok edycya dostarcza się nowa
I z Lipska, i z Poznania, z Warszawy, ze Lwowa,
Jednak wciąż ją kupują mędrcowie i prości,
Bo stała się potrzebą naszej publiczności;
Zawsze będzie dla ducha pożyteczną strawą,
Czy ją wydasz in quarto albo in octavo.
Otóż z powodu książek, zapytam nawiasem:
Co pisze pan dobrodziej?


HENRYK.

Próżnuję tymczasem.
Lubię pochmurną jesień, jej mgliste poranki,
Lubię z dobrymi ludźmi siąść do pogadanki.
Tak przechodząc kolejno od gwaru do ciszy,
Czasem się coś wymarzy, czasem coś posłyszy,
Niekiedy dobra książka do ręki mi wpadnie,
To wszystko w głębi duszy gromadzę bezładnie;
Bo z owych wrażeń życia — smutno czy radośnie,