Wyciągał „Święty Boże!“ całą siłą piersi;
A ludzie, w nabożeństwie gorliwsi i szczersi,
Uniesieni modlitwy władzą tajemniczą,
W sto głosów niedobranych na odpowiedź krzyczą.
Lecz Bóg nakłaniał ucha do prostego wrzasku...
Tak to chciałbym obrazek przenieść po obrazku, —
Choćby tu nie błyszczały kolorytu dziwy,
Lecz każdy byłby rzewny, bo każdy prawdziwy.
Hm! obrazek domowy, nakreślony z duszy,
Będzie bujnego druku na kilka arkuszy.
Czuję węchem wydawcy, że to nie zła próba,
Że prześwietna publiczność dziełko upodoba.
Cóż dalej? słucham pana.
Dalej, panie Czcionka,
Kolejno moje oko w przeszłości się błąka,
I czuję niepojęte artysty rozkosze.
Kiedy wszystkie jej rysy na kartę przenoszę.
Drży ręka, gdy się biorę za podobną pracę,
Oko łzami zapływa, a serce kołace.
A jednak wśród tych wzruszeń odżywam najsłodziej,
A jednak obraz wierny z pod pióra wychodzi;
Bo obraz w mej pamięci wyżył się pomału,
Przystroił się w tęczowe barwy ideału.
Dziś dobitniej się może, niż wtenczas, odsłania
Kronika mojej wiary, mego wychowania,
Koleje pierwszych wrażeń: jak? kiedy? dlaczego?
Rozwój najdroższych uczuć, co mi serca strzegą,
Co mi nie dają zginąć w zwątpienia obłędzie.
Na przykład: pierwsza miłość...
Ho! i miłość będzie!
A przyznam się — począłem był tracić otuchę,