Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/315

Ta strona została przepisana.
MARYA.

Ej, na cóż ta socha?!
Choć zresztą nic nie ciężko, gdy kto szczerze kocha.
Ja wezmę sierp żniwiarki — me ręce odważne,
I całą kopę żyta za godzinę nażnę;
I wrócimy do domu, spoceni, znużeni, —
Obaczysz, jak wesołość twarze opromieni!
I pobieżymy skocznie o wieczornej porze,
I łowić żwawe rybki będziem na jeziorze,
Jedną wędką — nie prawdaż? jam biegła w tej sztuce;
Wstyd ci będzie, gdy zręczniej mój haczyk zarzucę.
I wrócimy do domu z plonem i z chychotem,
A sen nasz będzie błogi.

HENRYK.

Ani wątpić o tem!

MARYA.

Czy złe życie?

HENRYK.

To Niebo!...

MARYA.

Głowa mi się pali!

HENRYK.

Stworzyć Niebo na ziemi... zuchwali! zuchwali!
Czy tu takiego szczęścia doczekać się możem?
Och, luba! z marzeniami ostrożnie, jak z nożem.
Bo ci serce zakrwawią, wyssą po kropelce.

MARYA.

A czyż nasze marzenia tak zuchwałe wielce?
Innych upaja chciwość, albo pycha zdrożna,
A nam o chatce w lesie pomarzyć nie można?
Czyż to Boga rozgniewa, że nam będzie błogo?
Kup tylko cząstkę lasu malutką, niedrogą,
Kup ogródek do kwiatków i chatkę poziomą,
Choćby nietynkowaną, choć pokrytą słomą,