Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/319

Ta strona została przepisana.

Niech nauka w pustynie zagłębić się raczy,
A znajdzie plon szeroki, niesłychany w mieście:
Fizyk, chemik, botanik, archeolog wreszcie,
Ktoś, jak pan, co wioseczkę rozpoznawszy trocha,
I rozumem oceni, i sercem pokocha,
Z cierniska stworzy róże — piękne, wonne róże.
Jakże będę szczęśliwy, gdy panu usłużę!

(Siada).
HENRYK (z uśmiechem).

Jakaś tego obszerność?

SĘDZIA.

Ze trzy morgi może.

HENRYK.

A czy dach nie zacieka?

SĘDZIA.

Chowaj Panie Boże!
Przed kilkunastu laty przeciekały deszcze,
Więc go pokryłem słomką — ta trzyma się jeszcze.
Ideał wiejskiej chatki! a zwłaszcza w jesieni,
Gdy się meszek na dachu bujnie zazieleni,
To widok malowniczy, domowy, ojczysty,
Co się gwałtem napiera pendzla pejzażysty.
Och! pocóż interesa ciążące na karku
Zmuszają mię zamieszkać w podmiejskim folwarku!
Tam, tam znalazłbym szczęście, odpoczynek, zdrowie,
Tam, w Czartowej Pustyni, — tak się chatka zowie.
Nie zmieniałem tej nazwy — rozumiesz mię, panie!
Bo ja kocham lud wiejski, szanuję podanie.
W nazwie miejsca jest zawsze przeszłości oznaka,
Musi być legendeczka, tradycyjka jaka;
Ktoś szczęśliwszy odszuka, wybada, wyszpera:
Długo Troja czekała na swego Homera.
Pan to lepiej rozumiesz, jako biegły w sztuce,
Ja tylko myśl nastręczam i projekcik rzucę,
Ziarneczko w bujnej roli, wiem, że nie przepadnie.