Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/320

Ta strona została przepisana.
HENRYK.

Nazwa dość malownicza, ale brzmi nieładnie.

SĘDZIA (zakłopotany).

Jak... to można odmienić, tylko z innej temy:
Z Czartowej na Czarowną pustynię ochrzcimy,
Wszak to zmiana malutka... tylko dwie litery...

HENRYK.

A dalekoż stąd do niej?

SĘDZIA.

Będzie mil ze cztery.

HENRYK.

Musiałbym to obaczyć.

SĘDZIA (powstając).

A i owszem! proszę!
Już panu jej zalety skreśliłem po trosze...
Choć zresztą... jeśli, panie, lękasz się bezdroży,
To się i tu na miejscu kontrakcik ułoży,
Obustronną dogodność mając na uwadze.
Już pan tylko zaufaj — ja pana nie zdradzę!

HENRYK.

Cóż pan cenisz tą chatkę?

SĘDZIA.

Za ów mająteczek
Dawano mi przed rokiem, bez najmniejszych sprzeczek...
Dawano mi... tak... dobrze... coś się w głowie kręci!...
Licząc dwa morgi gruntu, ogrom sianożęci,
Licząc zabudowania (niech się pan nie lęka),
Bo przy chatce jest jeszcze obórka maleńka,
Licząc drzewka, zarośla, olszniak gęstoliści,
Kwiatki, grzybki, jagódki i dalsze korzyści,
Wszystko, co można użyć lub spieniężyć w mieście,
Dawano mi... talarków... trzy tysiące dwieście.

HENRYK.

To za drogo, mój panie.