Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/337

Ta strona została przepisana.
MATEUSZ (wychodzi z gęstwiny z koszem grzybów).

W Imię Ojca, i Syna, i świętego Ducha!
Wszak to pana po lesie i chart nie dogoni!
A święty Mateuszu! a święty Antoni!
Ja latam, biegam, hukam — od chaty Jakóba
Tropię zgubę po lesie...

HENRYK.

A jakaż tam zguba?

MATEUSZ.

O święty Bonifacy ! o święty Gerwazy!
Pan sam zginąłeś z domu!

HENRYK.

Jestem na rozkazy.
Czegóż tam chcesz ode mnie?

MATEUSZ.

At, nic... jedno słowo:
Chciałem panu przypomnieć gorączkę nerwową,
I co przepowiadała doktorska nauka:
Że kto się nie szanuje, recydywy szuka.

HENRYK.

Daj pokój, Mateuszu! mnie tutaj tak błogo!
Tutaj serce odetchnąć, myśli bujać mogą,
Tu skupiam dawnych wrażeń rozproszone szczęty,
Po tak długiej chorobie.

MATEUSZ.

A święty Wincenty!
Alboż pan nie rozumie, co to z tego bywa?
Z tych dumań, wrażeń, marzeń — będzie recydywa.

HENRYK.

Wszakem zdrów od tygodnia.

MATEUSZ.

O święty Gerwazy!
Nerwowa... i sercowa... gorączka dwa razy!
Pan myślisz, że ja nie wiem, jaka tu zawiłość?