Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/339

Ta strona została przepisana.
HENRYK.

Nie, mój Mateuszu!
Ja nie z sobą gadałem,

MATEUSZ.

A z kimże?

HENRYK.

Z drzewami!
Gniewały się, że miasto za długo mię mami,
Że boleść mego serca, że męki i burze
Nie przyszedłem powierzyć znawczyni naturze.
Gniewał się na mnie strumień, i ten las sosnowy,
I ptaszki, żem zapomniał ich serdecznej mowy.
Musiałem je powitać, musiałem przeprosić;
A ty, stary, sądziłeś...

MATEUSZ.

A dosyć już, dosyć!
Ja rozumiem — pan myślisz, że u Mateusza
To już drewniana głowa i kamienna dusza?
Mnie samemu, i nieraz, ot tak czasem chce się
Zamyślić się, pogadać z drzewami, co w lesie,
I z mych dumań Bożemu spowiadać się światu;
Lecz powoli przychodzę jakoś do ochwatu:
Wszak to martwe stworzenia, gadam czy nie gadam.
Ot lepiej się samemu Stwórcy wyspowiadam.

HENRYK.

Mój dobry Mateuszu, bądźmy z sobą szczerzy:
Jakże gadasz ze Stwórcą?

MATEUSZ.

Mówię pięć pacierzy,
Pięć razy Zdrowaś Maryo, jedno Wierzę w Boga —
Ot jakoś i pociecha znajduje się błoga,
I nie śmieją się ludzie, choć posłyszą czasem,
Bo ja gawędzę z Bogiem, a nie z ciemnym lasem.
To samo radzę panu.