Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/416

Ta strona została przepisana.
STANISŁAW.

Już w stołecznem mieście,
A wy, hrabio? a Hanna? czy zdrowi jesteście?

WĄTORSKI.

Zdrowiśmy z całym domem i z rodziną moją,
(Z ironicznym uśmiechem).
Ot, jak te baszty zamku, co pięćset lat stoją.

Dotąd mamy się dobrze, ale trudna rada:
Piorun uderza w basztę i zamek upada,

A cóż dopiero człowiek?...
(Zamydlony, usiada znowu na gruzie).

STANISŁAW (do Hanny półgłosem).

Ja wszystko słyszałem.
Boleść waszego ojca dzielę sercem całem,
Chciałbym zawsze dopomódz, a teraz tembardziej.

HANNA.

Znacie mojego ojca... on pomocą wzgardzi...
On dumny... ani zechce w najsmutniejszej porze
Zaciągać obowiązków, co spłacie nie może.

STANISŁAW.

Och! byle zechciał — spłaci, a spłaci sowicie,
Skarbem nad wszystkie skarby, droższym mi nad życie...
Ta ręka... czyż się jeszcze spodziewać wypada?...

HANNA.

Rycerzu! jam z was rada, jam serdecznie rada!
W tej głowie i w tem sercu — powiadam ci śmiało —
Ani jednej ubocznej myśli nie powstało;
Ale ubłagać ojca gdy nadziei niema,
Do czegóż to prowadzi i gdzie się zatrzyma?...
Nie! uzbrójmy się w męstwo — ja ofiarę zrobię:
Postaram się nie myśleć, zapomnieć o tobie,
Cierpieć będę w skrytości, aż śmierć dni me przetnie;
Ty, dalej swoją drogą postępując świetnie,
Zapomnisz biednej Hanny, której Niebo dało
Herbów jasnych za wiele, a doli za mało!...