Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/439

Ta strona została przepisana.

Ale, Zygmuncie, jabym nie umiała
Być matką Grakchów, albo Machabejów.
Biedna pierś moja z boleściby pękła
Pod doświadczenia okrutnego próbą...
Jednej ofiary, cobym się nie zlękła:
Opłakać ciebie — i umierać z tobą.

ZYGMUNT.
Ty płaczesz, matko!... nie lękaj się zgoła:

Dziś Męczenników nie mamy na świecie.
A gdy mię Pan Bóg na wojnę powoła,
To przy mym boku będzie szabla przecię.
A raz poszedłszy pod zaciąg orężny,
Z życiem czy śmiercią — to nic się nie traci,
Zostanę mężnym, jak mój ojciec mężny,
Albo polegnę, jak siedmiu mych braci.
Patrz, jak to będzie!

(Zdejmuje ze ściany hełm i pałasz ojcowski).

Kiedy ja podrosnę,
A ojciec siwy, zgarbiony i stary, —
Przyjdzie wiadomość, jak zwykle na wiosnę,
Że naszły Polskę Turki lub Tatary.
Wtedy ja sobie ot tę czapkę włożę,

(Wkłada hełm).
Ze strusią kitą, z blaszaną przyłbicą.

Przywdzieję pancerz — czyż w takim ubiorze
Twoje się, matko, oczy nie zachwycą?
Przyjdę do ciebie, przeżegnasz mi czoło,
Dasz mi święcony obrazek na blasze;
Przyjdę do ojca, a ojciec wesoło
Ot tę mi szablę do boku przypasze.

(Przypasuje szablę).
Zbrojny rodziców modłą i opieką,

Wsiądę na konia, co Bieniasz poda,
I w bój polecę, daleko, daleko!
Krew płynąć będzie, jak w rzeczułce woda!
Machnę szablicą — spada łeb tatarski;