Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/442

Ta strona została przepisana.
KARLIŃSKA.
Nie wszystkie wrogi wrogami naszemi,

Czasem wróg sroższy — ten, który nas kocha!
Wiesz o szalonej Stadnickich rodzinie,
Która po kraju najbezkarniej broi.
Jeden, Stanisław, co najgłośniej słynie,
Przed laty ręki dopraszał się mojej.
Tam pogardziła — brakło na odwadze
Z dzikim szaleńcem stanąć na kobiercu;
Anim sądziła, że tyle sprowadzę
Klęski na siebie i na drogich sercu.
Kochałam, Marto, dzielnego młodziana.
Co się przed żadną potęgą nie cofa;
Ale Stadnickich zemsta spodziewana
Dosięgła celu — zabili Krzysztofa.
Dom mego ojca, kędy się broniono.
Poszedł w perzynę; jam ledwie uciekła.
Chciałam pod grubą klasztorną zasłoną
Skryć się od oczu posłanników piekła;
Lecz gdzie są mury, gdzie warowne kraty,
Coby przed możnym słabych osłoniły?
Tam prześladowca silny i bogaty
Znalazł nieszczęsną — groził swemi siły.
Nie chciałam przeto narażać na strzały
Dziewic Chrystusa, żyjących spokojnie.
Kasper Karliński, rycerz osiwiały,
Co pięciu synów utracił na wojnie,
Przyszedł do furty i rzekł ze szczerotą:
Dajcie mi rękę, uspokójcie trwogę.
Wiem, co ci grozi; lecz, krasna Doroto,
Ja od Stadnickich obronie was mogę.
Mam własne ramię, dwóch synów rycerzy,
Mam miłość szlachty, opiekę na tronie, —
I biada temu, który się zamierzy
Na bezpieczeństwo głowy, której bronię.
Straciłem żonę — wy bądźcie mi żoną;
Mówcie, Doroto: zgoda, czy nie zgoda?