Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/514

Ta strona została przepisana.
PODKOMORZY.

Ale mówmy szczerze:
Wszyscy jesteśmy ludzie — sam sobie nie wierzę.
Zresztą, drodzy sąsiedzi, po długiej rozwadze,
Widzę, że ze Stefanem już nie nie poradzę...
Wtem, patrzcie eo za radość! jak mi było słodko!
Wraca Anna, co w mieście bawiła się z ciotką,
Mówi o swych znajomych, i jakoś niechcąca
Imię syna waszego przypadkiem natracą.
Panienka pokraśniała — na razie-m ją schwytał.
Nie wiem, czy to jest procent, czy to jest kapitał,
Ale coś jest... z gawędy do śledziłem trocha,
Że już się nasza dziatwa nie na żarty kocha.
Kapitał! myślę sobie... chwytajmy co prędzej!
Mnie trzeba pomocnika, sędziemu pieniędzy,
Skombinujem te rzeczy; więc tutaj dziś jadę.
Widzę, chłopak, jak może, daje sobie radę,
Dwór naprawił, grunt usiał, dał rów aż do lasu,
Coś za wojną turecką dojrzeć nie miał czasu;
Włość do siebie przywiązał — to chwalę, to chwalę;
A cóż gdyby na większą gospodarzył skalę?
Rzucił myśli postępu, co w głowie się roją?
Gdyby moją fortunkę uważał za swoją?
To i zdoła pomnożyć mój dochód ubogi,
I fortunkę ojcowską postawi na nogi.
Trzeba tylko dać czasu rok, drugi, czy trzeci...
Wiesz co, panie Serwacy? — żeńmy nasze dzieci.

SĘDZIA I SĘDZINA.
Co mówisz, podkomorzy?
PODKOMORZY.

Sprocentują skoro;
A tam po naszej śmierci niech wszystko zabiorą.
Lecz dopókiśmy żywi, dopókiśmy zdrowi,
Z rąk niech patrzą, bo wszystko przehulać gotowi.

(Do sędziego):
Cóż? zgoda?... Nie poglądaj taką długą twarzą.