Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/518

Ta strona została przepisana.

W całem mieście pan takiej nie znajdziesz kwatery.
Proszę jasnego pana!

(Wybiega i wprowadza podkomorzego i Annę, za nimi wnoszą paki podróżne).
PODKOMORZY.

Pewnie wszystko drogo.

(Idzie do drzwi na prawo).
GOSPODARZ.
Nie, ten numer zajęty. Tu niemasz nikogo.
(Wskazuje na lewo):
Tu stanął z Pustopola pan sędzia Nowina.

Daj Boże jemu zdrowie — nas nie zapomina.
Bo zawsze tu zajeżdża każdy pan wielmożny,
Pan marszałek, pan prezes, pan deputat drożny,
Pan Kociuba, podsędek z Wysokiego Sioła...

PODKOMORZY.
A jestże w domu sędzia?
GOSPODARZ.

Wyszedł do kościoła;
Jest tylko syn sędziego, co się Stefan zowie, —
Jaki to dobry panicz! daj mu Boże zdrowie!

(Do służącego):
Ot tutaj, mój kochany, ot tu paki wnoście.

Trochę nie zamieciono — wyjechali goście —
Ale to nic... ot tutaj.

PODKOMORZY (patrzy na zegarek).

Godzina dwunasta.
Rozgość się, moja Anno, ja idę do miasta.
Pilnuję pana Szmula — zguba na człowieka!
Kapitału nie płaci i procenta zwleka,

(Wychodzi przez głąb sceny. Anna, za nią służący idą do drzwi na prawo).
GOSPODARZ (do siebie).
Dwóch ludzi, cztery konie... o! to nie hołota!

Lubię, gdy takie państwo zajeżdża przed wrota: