Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/525

Ta strona została przepisana.
SĘDZIA (zatrzymując go).

Sam wskazałeś drogę.

(Ukazuje nieznacznie Stefana i Annę).
Miałeś swoje projekta.
PODKOMORZY.

Nie mogę... nie mogę...
Dać córkę, dać majątek! proszę uniżenie!
Ja nigdy na niepewne pewnego nie zmienię.
Pustopole nie wasze! — w interesach zmiana;
A zresztą — moja córka nie kocha Stefana.

ANNA (podchodzi ku niemu).
Kocham go, drogi ojcze! Cios, co na nich spada,

Ja całem mojem życiem odwrócićbym rada.
Dopomóż... oni spłacą, wdzięczni ci bez granic.
Ale i moje szczęście czyż uważasz za nic?
Czyż mię wtrącisz do grobu, gdy mi szczęście świta?
Ratuj ich!...

PODKOMORZY.

Lecz nie mogę, nie mogę i kwita!
Twoje szczęście... jak każę, to zapomnisz o niem.
Jeszcze ludzie powiedzą, że to my ich gonim.
Nie lękaj się — przeszkodą nie bądź w interesie,
Kapitał twego serca procenta przyniesie.
Jest marszałkowicz Trębosz, jest syn Paliwody,
Jest podsędek Kociuba, choć nie bardzo młody.
Jest Alfred, co w Paryżu leczy się tyzanną, —
Nie bój się, moja córko, nie zostaniesz panną.
Wszakże wiesz, ja nie byłem za stadłem bogatem,
Stefan z głową czynniejszy, intratniejszy zatem,
Ja mu nic nie zaprzeczam — lecz dziś zmienne role:
Ja dziś mogę za bezcen kupić Pustopole.
Dług ich pewno nie wielki, ale go nie spłacą,
Wszak sami powiadają, że nie mają za co.
Sędzio! waszego długu, a wieleż tam, wiele?

SĘDZIA.
Cztery tysiące... złotych.