Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/526

Ta strona została przepisana.
PODKOMORZY.

To są bagatele,
Tyle spłacę do skarbu, a przez forsy drogę,
Pustopole za bezcen zlicytować mogę.

ANNA.
Cztery tysiące złotych... więc w tak małej cenie

Leży cały ratunek, całe ocalenie!
A ty, ojcze, się wahasz dźwignąć ich z rozpaczy?
Wszak to fraszka dla ciebie, prawie nic nie znaczy,
Dla nich jest ocaleniem... zostanie ci dłużny.
Ja cię błagam!...

(Klęka).
STEFAN.

Nie, Anno, nie chcemy jałmużny
Mogliśmy się odwołać do uczuć sąsiada,
Odmówił nam, jałmużny żebrać nie wypada.
Nie poniży nas nędza, jak nie olśnią blaski,
Nie prosimy o łaskę i nie przyjmiem łaski.



SCENA CZWARTA.

CIŻ i SĘDZINA (wchodzi nagle).
Wiem wszystko... dziś my biedni, niepodobna rada

Lecz dzięki ci, mój synu, twój duch nie upada;
Z mocą ducha, wszystkiemu zaradzimy snadnie.
Po sprzedaży majątku reszta nam wypadnie,
Z tą resztą damy radę, weźmiemy dzierżawę,
Pójdziem na cudzym gruncie znosie prace krwawe,
Nie zginiemy, choć w dalsze przeniesieni się strony

SĘDZIA (z rozrzewnieniem).
Opuszczę wiejski kościół, gdzie byłem ochrzcony,

Porzucę wiejski cmentarz, ach! cmentarz nieświeży.
Gdzie mój pradziad, gdzie dziad mój, gdzie mój ojciec leży,
Gdzie ja sam miałem leżeć; rzucę dach mej chaty,
Który sam zbudowałem przed trzydziestu laty,