Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/536

Ta strona została przepisana.

Szkaradna puszcza, ciemna jak piwnica,
Albo jak oczy mojej lubej Zosi!
Zosia... piwnica... wino i dziewczyna,
To specyały, jak mówili starzy...
Ej, tam do licha! deszcz kropie poczyna,
Muszę tu przetrwać całą noc na straży;
Bo tędy szwedzcy mają iść szpiegowie,
Nam rozkazano pochwycić ich żwawo.
Mają mieć listy, z których wódz się dowie,
Czy ma uderzyć na lewo, czy prawo.
Niewielka sztuka wziąć za gardło Szweda
I grzecznie spytać: gdzie idzie? co niesie?
Jakoś się zrobi, — ale gorsza bieda,
Że mój towarzysz gdzieś zbłąkał się w lesie.
On puszczy nie zna, może gdzie i blizko
Błąka się tutaj przez ciemne zarosłe.
Uderzę w trąbkę, zapalę ognisko,
To mu w ten sposób znak o sobie poślę.

(Dobywa krzesiwa i hubki).
No!... jeśli ognia od razu wykrzeszę,

To znaczyć będzie, że Zosia jest stałą.

Krzesze ogień).
Ha! coś nie pali... bo się nazbyt śpieszę.

Raz, drugi, trzeci, ot niby zatlało,
Iskry się sypią, tylko wiatr zawiewa:
Tu stałość Zosi nie winna nic wcale.
Ot pójdę lepiej pod konary drzewa
I tam w zaciszy ognisko rozpalę.

(Wychodzi na chwilę i wraca z rozpaloną drzazgą i w pniu
roznieca ogień).
A co? mówiłem... ot jak jasno bucha!

Bo Zosia wierność dochowa najściślej.
Och! to dodaje rycerskiego ducha,
Jeśli człek wierzy, że ktoś o nim myśli.

(Uderza w trąbkę).