Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/596

Ta strona została przepisana.
SCENA PIĄTA.

CIŻ i GNOIŃSKI, za nim LACKI wychodzą z ukrycia.
GNOIŃSKI (klękając przed królem).
Królu i panie! wyzwólcie go z oków,

Niechaj kat głowy jego nie dotyka.
Ja jestem ojciec... och! boli mię serce!
Wszak imię moje ma w kraju zasługi...
Czuję, że trzeba zabić przeniewiercę!
Ja sam go, królu, zabiję raz drugi,
Ugodzę lepiej... i sam się zabiję!
Nie chcę przebaczeń, prawo nie przebacza;
Tylko od hańby zachowaj mu szyję,
Zachowaj imię od ręki siepacza!

KRÓL.
Co widzę!... to wy... to wy w samej rzeczy,

Stary Gnoiński!... Pamiętasz, pod Żwańcem
Tyś nam sto koni przysłał ku odsieczy,
Gdyśmy już stali nad przepaści krańcem.
Dobrze nam tamta pamiętna wyprawa!
Przyrzekłem wtedy, że ci się odsłużę.
Lecz dzisiaj... przebacz... muszę słuchać prawa,
Prawo jest z głazu... a to praw są stróże!

(Ukazuje Czarnieckiego i kanclerza).
GNOIŃSKI.
Krzywdzisz mię, królu! Czyż ja przypomniałem,

Żem dał pod Żwańcem twój obrót zwycięski?
Wszak powinienem i duszą, i ciałem
Monarchę mego obraniać od klęski.
Swej powinności nikt nie przypomina;
Lecz w imię prawa znieś wyrok sądowy.
Niech własną ręką zamorduję syna,
Byle kat jego nie dotknął się głowy.

KANCLERZ (do Czarnieckiego).
To Brutus rzymski!...