Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/603

Ta strona została przepisana.

Czas, niechaj spracowane odetchną ramiona.
Precz ode mnie, ohydna masko histryona!

(Czyni gest, jakby zdzierał i rzucał maskę).

(Usiada na pniu drzewa, zamyśla się i po pauzie mówi):

Och! pamiętam, pamiętam ten zapał młodzieńczy,
Kiedym wierzył, że sława me skronie uwieńczy,
Garrick, Talma gdy byli moim ideałem;
Gdy na błękicie Niebios ich imię widziałem,
Wypisane gwiazdami — kiedym nieoględny
Chciał podlecieć aż do nich, jak meteor błędny,
Czcząc jak bóstwo Szekspira albo Moliera;
Gdy czułem, jak ich ogień me piersi pożera.
Jaki wtedy marzący, jaki byłem czysty!
Och! nie znacie młodzieńczych urojeń artysty!
Śmiało — mówiłem — śmiało pójdę po ich drodze!
Imię unieśmiertelnię i sercu dogodzę.

(Zamyśla się, potem się śmieje ironicznie):

Cha, cha, cha! i płacz, i śmiech, gdy się w tem rozpatrzę...
Dościgłem wreszcie szczęścia, zostałem w teatrze;
Na głowę, rozognioną wspaniałym obrazem,
Jakby z trumny otwartej, chłód zawionął razem.
Tu tłum drobnych zawiści, tłum poziomych celi.
Nikt młodzieńca nie garnie, nikt go nie ośmieli;
Zamiast przyprawić skrzydła, by latały chyżo,
Ściągną cię z Nieba marzeń i ku ziemi zniżą.
Wreszcie, gdy dostatecznie duch był wyziębiony,
Ubrali w szmat purpury, w fałszywe galony,
I wywiedli na deski napełnionej sali,
I króla, czy tam zbójcę, udawać kazali.

(Po pauzie):

Cha, cha, cha! chciałem każdą przejąć się osobą,
Bo tu już moich sędziów widziałem przed sobą.
Publiczność!! wielkie słowo! — śmiały będę, śmiały,
Chociaż głos trząsł się w piersiach, a kolana drżały,
Grałem... grałem bandytę... i byłem bandytą,