Oklasku mi nie dano... wieńca nie uwito,
Odszedłem, zapłakawszy... gdzież tu moja chwała!
Chciałem śmieszyć publiczność — lecz się nie rozśmiała.
Więc osądzili starsi, że ją głos poruszy,
Kazano dla niej śpiewać — zatykano uszy.
Do mej zimnej izdebki wróciwszy po scenie,
Gryzłem ziemię w rozpaczy, ryczałem szalenie;
Lecz gdym zbolałą głowę złożył na pościeli,
Znowu mistrzowie sztuki przede mną stanęli.
I nieraz Talma we śnie prawicę mi poda:
„Trudno... trudno, młodzieńcze, lecz wielka nagroda!”
Ha! nakoniec doszedłem nagrody i łaski:
Publiczność raz i drugi dała mi oklaski;
Byłem rad, gdy me imię wołano z zapałem,
Alem się opamiętał i znów zapłakałem.
Miałem wiele oklasków! Przejdźmy je koleją:
Płaczą nad Rinaldinim, z Hamleta się śmieją;
Cyt ich nudzi, że długi, Molier nie bawi,
Fredry, naszego Fredry, widzieć nie ciekawi!
Nieraz rzekłem do siebie, gdym otoczon blaskiem:
Wszak oklask jest szyderstwem, szyderstwo oklaskiem!
Kto widzi dzisiaj w sztuce powołanie Boże?
Czy dziś Garrick lub Talma urodzić się może?
Minęły wieki święte, hołdujące sztuce...
Nie chcę was! nie chcę miasta! na zawsze je rzucę!
Co inszego natura! och, to nie kulisa!
Jak ta wierzba płacząca do potoku zwisa!
Jak się wdzięczy ta brzózka pięknie, choć po prostu!
Czuć od niej tchnienie wiosny, nie farbę pokostu.
Ten strumień, ten wiatr cichy, co szumi po niwie,
To nie nasza orkiestra, grająca fałszywie;
A to rannego słońca między liśćmi drżenie,
To nie lampy olejne, co czadzą na scenie!