Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/607

Ta strona została przepisana.

Z czasem się wyuczyłem tej sztuki kuglarzy:
Nigdy łzy nie popsuły bielidła na twarzy,
A kiedy się uśmiecham, gdy wesołość kłamię,
Nie obmyły rumieńca kupionego w kramie.
W temże całe zadanie, w tem tryumf artysty:
Poświęcić dobru sztuki swój ból osobisty.
Tak się idzie do chwały nieśmiertelnych celi, —
A czyż wielcy mistrzowie, jak my, nie boleli?
Wielkość ludzka zależy na dźwiganiu krzyża;
Jednego boleść wznosi, drugiego poniża.

(Po pauzie):

I ja krzyż mój dźwigałem — niech mnie teraz wzniesie,
Nie tam pomiędzy ludźmi, ale tutaj, w lesie,
Gdzie się jakaś zbawienna tajemnica chowa,
Gdzie z Bogiem i naturą łatwiejsza rozmowa,
Gdzie, jak Szekspir powiada...

(Zamyślony usiada znowu na kłodzie).

Tak, Szekspir powiada...
To był wielki filozof, poeta nielada!
Ale wcielić się sobą w jaką jego postać,
Kolosalnym Otellem lub Hamletem zostać,
Przeznać geniusz mistrza, by z potęgą całą
Oddać jego utwory, to i życia mało!
A ja chciałbym w pół życia rzucić sztukę wzniosłą!
Więc cała moja przeszłość, to było rzemiosło?
Więc gdybym się innego pochwycił za młodu,
Dziś miałbym więcej szczęścia — i więcej dochodu?
O nie! — dajcie mi pieniądz — ja go wam odrzucę;
Nie chcę szczęścia, jeżeli nie znajdę go w sztuce!
Jednej pragnę nagrody za mój zawód cały:
Skonać na deskach sceny, wśród oklasków chwały.

(Wstaje).

Sława!... co to jest sława?... dym... bańka mydlana,
Dzisiaj głośna u świata, jutro zapomniana,
Błahe cacko dla dzieci... a jednak rozżarza
Bohatera do cnoty, do zbrodni zbrodniarza,