Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/608

Ta strona została przepisana.

Dla niej, ażeby sławne zostały imiona,
Herostrat kościół pali, Milcyades kona,
Napoleon upada wśród śnieżnych zamieci,
A nędzny wierszokleta epopeję kleci;
Nawet skoczek na linie po wawrzyny sięga...
W sławie jest ludzka śmieszność i ludzka potęga.
Lecz, jak mówi poeta, jest poczciwa sława,
Co nam skrzydła umacnia, piersiom głos nadawa,
Co nas po to ognistym promieniem ogarnie,
Byśmy w drogach ludzkości stali za latarnie,
Nasz wiek, naszą społeczność mieli pod swą wodzą...
Lecz tacy sławni ludzie wiekami się rodzą,
Z promieni nad ich głowy nam choć po iskierce
Godzi się dla nas żądać; tylko podłe serce.
Tylko dusza, w poziomych uczuciach skarlała,
Takiej dla siebie sławy nigdy nie zachciała.
Ale czuję, że we mnie Bóg inną wlał duszę:
Ja chcę poczciwej sławy! — i sławnym być muszę.

(Uderza się ręką, w czoło).

Za późno!... marzycielu, zbyt zarozumiały!
Idź raczej teraz płakać na grób twojej chwały,
Na grób tego, coś kochał; a chcesz odżyć dzielniej,
To chyba w ciemnym lesie — to chyba w pustelni...
Lecz czy nie wrócił strzelec? — zapukam do chaty.

Puka w okno).

GŁOS DZIECKA (za sceną).

Nie pukajcie daremnie, jeszcze niema taty,
Powróci aż pod wieczór.

ROŚCISŁAW.

Moje dobre dziecię,
Powiedz mi: na tej puszczy z czego wy żyjecie?
I czy wam tu wesoło?...

GŁOS DZIECKA.

Ojciec lasu strzeże,
Albo w rzece na rybę zastawia więcierze;