Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom V-VI.djvu/076

Ta strona została przepisana.

Ja czasem wierszyk skleciwszy na prędce,
Lubię, się wylać w niewinnej gawędce,
A wy niekiedy serdecznie i czule
Dajecie ucho sielskiemu gadule;
Będziem wzajemnie radzi — tak mi właśnie!
Niechże kto teraz drzwi na klucz zatrzaśnie,
Aby snadź jaki panek, czy półpanek
Nie przyszedł wyśmiać naszych pogadanek.
U nas, wiadomo, domowa czeladka,
Wiersz od siekiery, robota niegładka,
A słuchacz, patrząc w serce gospodarza,
Wdzięczen z przyjęcia czem Pan Bóg obdarza.

Łatwiej to z wami wywinąć się księdze,
Bracia w kapocie i bracia w siermiędze!
Gmin nieuczony łatwiej się pozwoli
Podkraść, wysłuchać, czy go serce boli?
Czy własna wina, czy Boża niełaska,
Czy błoga radość po sercu pogłaska,
Oblicze gminu blednie, to się płoni,
Pierś przezroczysta — widno jak na dłoni,
Na sercu grają uczucia otwarte, —
Łatwoż je schwycić i przenieść na kartę:
A potem w kółku tych samych słuchaczy,
Któż niedołężnej piosnce nie przebaczy?
Kto zechce śpiewek nicować dziadowskich
Z myśli do myśli, ze zgłoski do zgłoski?

Z jasnemi pany nie tak idzie składnie:
Któż ich oblicza, ich serca odgadnie?
Jak dla nich śpiewać, kiedy mają narów,
Że za swój pieniądz chcą dobrych towarów?
Dla nich się książki w pozłocistych szatach
Robią w Paryżu w najpierwszych warsztatach!
Gdzież nam dościgać? nierówna gonitwa, —
Co insza Paryż, a co insza Litwa.
Kogo zamorske pachnidło przynęci,
Cóż mu aromat naszych sianożęci?