Powietrze rodzinne niech łzy twe osuszy,
A słońce domowe niech wskrzesi twe życie.
Żegnam cię, Paryżu! twych blasków nie gonię:
Tu ręce jak skute przybylcom z oddala.
Obaczę, obaczę wioskowe ustronie
I góry, ojczyznę górala!
O przyjaciele! ja nic od was nie chcę,
Zwróćcie gdzie indziej dobroczynne oko:
Chciwość nie drażni, próżność mię nie łechce;
Jak ptak lękliwy, nie wzlecę wysoko.
Czegóż mi trzeba? Serca, co pokocha,
Skromnej wieczerzy w kółku biesiadniczem,
Bratniej rozmowy i współczucia trocha.
Pan Bóg mię tworząc, kazał zostać niczem.
Świetniejsza dola byłaby nie w porę
Dla rymoklety, co marnuje chwile.
Czuję dotkliwie, gdy chleb w usta biorę,
Żem nie zasłużył posiadać go tyle.
Do tego chleba, och! wyrobnik lichy
Więcej ma prawa przed Niebios obliczem.
Sakwa żebracza nie wstydzi mej pychy.
Pan Bóg mię tworząc, kazał zostać niczem.
Raz, patrząc w niebo, myśl moja ulata
I tam z wysoka ziemski padół mierzy;
Przebiegam okiem cały obszar świata,
Królów, poddanych, wodzów i żołnierzy.
Okrzyk mię doszedł, — czy bitwę wygrali?
Kogo to sławią w krzyku hołdowniczym?
Cześć wam, potężni, których naród chwali!
Pan Bóg mię tworząc, kazał zostać niczem.