Wybrzeże, i kościół, i wzgórek, i niwa
Maleją i nikną w oddali.
Dni płyną za dniami — od lewej wciąż strony
Żeglarze wschód słońca widzieli,
Co wieczór na prawo krąg jego czerwony
Zapadał w bezdennej topieli.
A codzień w południe rozpala się żarzy,
Goręcej od chwili do chwili;
Skwar wisi nad masztem, nad głową żeglarzy, —
Otośmy pod równik przybyli.
Zjawił się huragan i burza szalona,
Jak gdyby skończenie dni świata;
Ku stronie południa jej szturmem pędzona
Zbłąkała się nasza fregata.
W bok okręt odpływa pomimo sternika,
Po czarnej kołysze się toni,
I pędzi, jak strzała, jak gdyby umyka
Od jakiejś nie widnej pogoni.
Schyliwszy w bok maszty, wydawszy swe żagle,
Wśród ciemna, wśród burzy ze świstem,
Ku stronie południa pomyka się nagle,
Mocuje się z morzem pienistem.
Wtem ocean cały mgły gęste pokryły,
A fale mróz ścisnął przemocą;
I śniegów, i lodów kołyszą się bryły,
Iskrami promienie migocą.
Jak oko obejmie, bez końca, bez granic
Zamarło oblicze przyrody;
Za nami, przed nami nie widać nic a nic,
Wciąż tylko śnieżyska i lody.
Okropny był widok... strach serca nam ściska,
A każdy się modli, ślub czyni,
Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom V-VI.djvu/301
Ta strona została przepisana.