Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom V-VI.djvu/307

Ta strona została przepisana.

Zwątpienia rozpaczy nam serce obsiadły,
Nastały godziny męczarni,
Nasz sternik u rudla znękany, wybladły,
Siadł milcząc przy małej latarni.

I gwiazdy zabłysły, i księżyc z topieli
Swą głowę czerwoną wychyla.
Żeglarze gotowa już na śmierć stanęli,
Bo straszna zbliżyła się chwila.

A cała załoga, żeglarzów ze dwieści,
Na pokład wywlekła się tłumnie;
A wszystkie spojrzenia z przeklęctwem boleści
Straszliwie zwracały się ku mnie.

I jeden po drugim nieszczęśni skonali —
Słyszałem ich jęki grobowe!
Jam został przy życiu, by dręczyć się dalej,
By przyjąć przeklęctwo na głowę.

IV.

Straszno mi z tobą, żeglarzu stary,
Ognia twych źrenic nie mogę znosić:
Masz dziką postać grobowej mary,
Twojej powieści już mam zadosyć.
Puszczaj mię, starcze!

Nie bój się, bracie!
Nie jestem trupem ni widmem sennem,
Nie zatonąłem w morzu bezdennem,
Zostałem jeden w całej fregacie,
Zostałem jeden na całe morze
Czekać na słuszny zgon zbrodniarzowi,
Gdzie nikt mi oczu zamknąć nie może,
Gdzie nikt pacierza po mnie nie zmówi.
Wokoło życie: spojrzę w głębinie —
Tysiącem istot aż kipi fala;
Spojrzę na pokład — tu śmierć jedynie,
Wszędy stos trupów drogę zawala.