Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom V-VI.djvu/336

Ta strona została przepisana.

Śledziłem drogi tajemniczej chmury,
By złowić piorun, wyciągałem pięście...
Powiedz mi, starcze: wasz klasztor ponury
Czemby mi takie wynagrodził szczęście,
Gdy się zespoli przyjaznym łańcuchem
Szalona burza z niespokojnym duchem?

IX.

I biegłem... biegłem... lecz dokąd, sam nie wiem;
Ani mi gwiazdka życzliwem żarzewiem
Dróg nie oświeca, nieba nie ozłoci.
Byłem czemś lekkiem, wesołem, skrzydlatem,
Gdy pierś, schorzała w klasztornej wilgoci,
Mogła się poić leśnym aromatem.
Biegłem... czy długo? i dokąd? nie zgadnę.
Ustałem — bieg mój obezsilniał rychły.
Słucham, — i w trawę wysoką się kładnę,
Nikt mnie nie goni — grzmoty już ucichły;
Tylko jutrzenka szeroko i długo
Bladą na wschodzie rozciąga się smugą,
Tylko przy brzasku świeżego poranka,
Z pomiędzy ziemi i nieba sklepiska,
Jak czarne zęby, jak wzorzysta tkanka,
Widnieją góry z daleka i z blizka.
Ja w trawie leżę — a rozkosz jedyna
Słuchać, jak szakal odzywa się dziki,
Patrzeć, jak z zielska błyszcząca gadzina,
Sycząc, przepełza pomiędzy kamyki.
Patrzę i słucham — lecz strach mię nie bierze,
Bo wiodę z niemi wspólne obyczaje:
Sam jak gadzina, sam jak dzikie zwierzę,
Obcy dla świata, ozołgam się i czaję.

X.

Pode mną potok, wezbrany w ulewie,
Szumiał, warkotał i bił się o skały,