Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom V-VI.djvu/338

Ta strona została przepisana.

Coś tajemniczo szeptać się zdawały,
Jak gdyby gwarząc wyrazy dziwnemi
O tajemnicach Niebiosów i ziemi.
Wszystko się Panu na modlitwę sili,
Gdzie jeno oko, gdzie ucho otworzę.
Tylko, niestety! w uroczystej chwili
Głosu człowieka nie stawało w chorze.
Com jeno marzył, co czułem w tej dobie.
Zbiegło z pamięci, jak woda ze strugi;
A chciałbym wszystko wypowiedzieć tobie,
Aby choć myślą odżyć po raz drugi.
Niebiosa były tak czyste dokoła,
Że mógłbyś na nich śledzić lot anioła.
Któż tę pogodę lazuru określi?
Ten blask, po ziemi roztoczony cudnie?
Pasłem urokiem i oczy, i myśli,
Aż nim nadeszło gorące południe.
Wtedy, strącony z mych dumań obłoku,
Czując pragnienie, biegłem do potoku.

XII.

Ze stromej góry, jako dziecię małe,
Czepiać się krzaków, choć praca mozolna,
Albo stąpając ze skały na skałę,
Począłem w przepaść zapuszczać się zwolna.
I czułem więcej rozkoszy, niż trwogi,
Kiedy mi kamień wymknie się z pod nogi,
I ryje ziemię, i kurzawę nieci,
I warczy, skacze, nim się na dół spuści;
Patrzę ciekawie, kiedy już doleci,
Buchnie z łoskotem do wodnej czeluści.
I ja swawolnie wisiałem nad wodą.
Gdy giętkich krzewów czepiała się ręka:
Tęcz męstwo grzało moją duszę młodą,
A młoda dusza śmierci się nie lęka.
Ledwiem się spuścił po urwistej ścianie,