Padł mi na piersi, ale mu do pyska
Wpycham mój oszczep i przebijam gardło.
Rzucił się, zawył... i nigdy w uścisku
Dwóch się przyjaciół tak szczerze nie zwarło,
Jakeśmy z wrogiem, obadwaj, zajadli,
Walcząc w ciemności, na ziemię upadli,
Ja straszny byłem w morderczym zapasie,
Jakby rosomak dziki i zawzięty,
Gryzłem, piszczałem, jakby wilczę zda się,
Wyhodowane z wilczemi szczenięty.
I głos zwierzęcy na puszczy jałowej
Wstąpił w me piersi — tak straszliwie wrzeszczę,
Zda się, że ludzkiej nie umiałem mowy,
Żem jej nie słyszał od kolebki jeszcze.
Lecz wróg mój słabnie, choć rzuca się do mnie...
Oddycha wolniej... walczy nieprzytomnie...
Zdławił mię jeszcze... przytoczył ogromem
I raz się zachwiał i na nowo ożył...
Groźnie zabłysnął okiem nieruchomem...
Potem je zamknął i już nie otworzył...
Lecz chrobrze walczył i mężnie umiera,
Jako przystało na zgon bohatera.
Czy widzisz ślady? patrz na piersi mojej!
Ta rana świadczy o zwierzęcej sile:
Szarpnięcie krwawe — ale to w mogile,
W surowej ziemi, łacno się zagoi.
Śmierć ranę sklepi, jak lekarz, jak matka, —
O niej pamiętać nie było mi czasu;
Ja wątłej siły dobywszy ostatka,
Wlokłem się w gęstwie niedostępne lasu.
Daremnie z dolą walczyłem, daremnie!
Zła moja dola urąga się ze mnie.
Wyszedłem z lasu — już dzionek zabłyska,
Gwiazdy pogasły, wiatr jęknął po ziemi,