Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom V-VI.djvu/484

Ta strona została przepisana.

Ów życie stracił, zakrzepł wiekuiście,
Temu zdrętwiały powieki na oku,
Ten nos postradał, ten ucha, ten ręki,
Tego śnieg zawiał (o straszny widoku,
Rany, kalectwa i bolesne jęki!)


XLII.

Nie cięciem miecza rozbito nam głowy,
Nie ostrzem grotu ciśnięto po zbroi,
Lecz wiatr północny i mróz polusowy
Pozbawia członków i twarze nam kroi.
Nie bicie z armat zachwiewa i głuszy,
Lecz wicher wściekły bije w nas z łoskotem;
A przecięż żołnierz nie upadł na duszy
I był zwycięzcą, choć nie wiedział o tem.
Bowiem tu w grudniu i słońca już niema,
I widok wkoło ciemny i surowy;
Znał nieprzyjaciel, że ta ostra zima
Płuży mu, ciążąc nad naszemi głowy.


XLIII.

Więc ośmieleni, przez bramy otwarte
Z całemi siły do natarcia biega;
Lecz nie zawiedli naszą czujną wartę,
Ani ubiegli rycerstwa polskiego.
Bo mury miejskie, bramy odemknięte,
Przez które weszli do srogiej zaczepki,
Były już naszym żołnierzem zajęte
I czuwał przy nich posterunek krzepki.
I tak, choć sidła postawiono zdradnie
Na naszą gnuśność, lecz obrona łatwa:
Źrenica bystra zasadzkę odgadnie,
A ręka sprawców sieciami zagmatwa.


LXIV.

 
Starego miasta nie chcąc dać na straty,
Wróg już zaniechał fortelić nieszczerze,