Złorzecząc, smaga pracowite zwierzę,
A socha pędzi, aż z ostatniej siły,
Wół się wypręży, nim kroku uczyni.
Od Podolanów wzór sochy pochyłej
I maż skrzypiących przejęli Rusini.
Wróćmy do lasów, gdzie trawa krzewiasta
Wypieszcza stado — od brzega do brzega
Kwiatem aż grzbiety bydlęce przerasta,
Zaledwie pasterz rogi ich postrzega.
Brodate kozy z podniesioną głową
Na krzywe drzewa wdzierają się śmiele,
I ogryzają latorośl wierzbową,
Korę topoli i szczodrzyniec ziele.
Kóz ruskich stado, kiedy brodzi knieją,
Wilków na rogi zaczepnie wyzywa;
Sowita broda na szczękach się chwieje,
Na grzbietach twarda kołysze się grzywa.
Kozieł wnet zwietrzy, gdy które z młodzieży
W wilczą zasadzkę zbłąka się niebacznie;
Rogate czoło zmarszczy i najeży,
I śmiało z wrogiem bój śmiertelny zacznie.
Pod jego rogów potężną opieką
Bezpiecznie chodzą dziatwa i małżonka.
Przez wszystko lato, od domu daleko,
Bogate stado po kniejach się błąka.
Lasy, to bydląt stajnie i kolebki,
Pasterz i trzoda tu pod niebem żywie;
Namiot chróściany, cienisty a krzepki,
To dom pasterza, gdzie mieszka szczęśliwie.
A trzoda chyba do domu powraca
Ze swoim wiernym całorocznym stróżem;
Gdy byki wzywa potrzeba lub praca,
Gdy każą orać lub zginać pod nożem.