Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom V-VI.djvu/585

Ta strona została przepisana.

I morze Jońskie smutnie się użala,
Smutnie złorzeczy, przeklinając wroga?!

O! my fałszywi przyszłości wróżbici,
Którzy się z dziejów prorokować ważym
I wróżym szczęście — klęska nas pochwyci,
Jeżeli miecza z pochew nie obnażym.

Gdy nie umiemy silnie ująć tarczy,
Naciągać łuków i wyostrzać włócznie,
Chociaśmy mądrzy, mądrość nie wystarczy,
Choć pięknem słówkiem szermować rozpocznie.

Napróżno zima, siadłszy przy kominie,
Cieszyć się będziem uczonemi gwary,
Że Turczyn padnie, że marnie zaginie,
Ze zniży k'ziemi swe harde sztandary.

Pójdziemyż walczyć! ale z jakim mieczem?
Broń nasza — cacko, jeno oko pieści.
Zaiste! karku wrogom nie rozsieczem,
Gdy miecz złocony, złoto w rękojeści!

Odzież nam błyszczy za najmniejszym ruchem,
Miasto rzemienia nosim pas ze złota,
Pierś zawieszona bogatym łańcuchem,
A rząd na koniu błyszczy i migota.

Ozdobny oręż znak to jest złowrogi,
On nic nie działa, nic nie zabezpiecza,
Nawet gdy chmurą następują wrogi,
Rycerz się cofnie — bo mu szkoda miecza.

Kto złotą zbroją piększy słabe cielsko,
Niech się już nigdy Kwirytą nie zowie!
Bo świętą cechę, cześć obywatelską,
Pohańbią na nim zwycięzcy — wrogowie.

Ktokolwiek włosy pierścienić zaczyna,
Kto przywdział szatę od wymyślnych tkanin,