Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom V-VI.djvu/588

Ta strona została przepisana.

O! złammy, strzaskajmy i lutnie, i liry,
Zostawmy niewiastom pląsania i śpiewki!

Słyszycie? jęczenie nad Istrem zawrzasło:
To dziki Muzułman zatrąbił na rogu,
Aż Alpy z westchnieniem odbiły to hasło;
To wyzew do walki i ludom, i Bogu!

Pójdziemyż? czy chcecie? O! wcale nie wierzę.
Wprzód pozbyć się trzeba pragnienia i głodu;
Tu wina kaleńskie, tu drogie wieczerze,
Kupione za pieniądz czynszowy narodu.

Biesiada wciąż szumi, kielichy wciąż sterczą
I trunek smakowny przechodzi z rąk w ręce;
A księżyc, co uczcie przyświecał szyderczo,
Zdał teraz straż naszą porannej jutrzence.

I cóż nam do wojen? my znamy je wiernie,
Nam dobrze świadome stosunki Europy,
My tutaj na stole, przy dobrym falernie,
Zrysujem zastępy, wieżyce, okopy.

Powstańmy nakoniec! już jasno na dworze,
Już światłość poranna widoku udziela,
Już tarcza słoneczna wypływa nad morze,
I świetnym promieniem połyska i strzela.

Powstańmy nakoniec! niech ranek nas cieszy;
Powstańmy, Latyni! niech baczność się wznowi.
Nie dla nas to słońce: do Indyi śpieszy,
Stanęło na wschodzie, więc sprzyja Wschodowi.

Więc wschód i poranek posiędą niegodni.
Odzyszczmy go nazad, lub hańba nas czeka.
Nam jeno pozostał kraj mały, zachodni,
I zachód, i wieczór, i noc niedaleka.

Powstańmy, uderzmy, niech ginie wróg Pański!
Daleko go spędzim we wspólnym zamachu!
Niech Ganges, niech Tyber, niech kraj Luzytański,
Niech Grecya wytchnie od kajdan i strachu.