Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom V-VI.djvu/641

Ta strona została przepisana.

Rżenie ochocze niech puści po ziemi,
I grzywą wstrząśnie, i kopytem stuknie.

Ja go dosiędę, i żwawo a żwawo
Przetniemy chmury, leniwo płynące,
Ziemską płaszczyznę ominiemy mgławą,
I jako strzała puścim się pod słońce.

Karpaty jeno mignęły mi w drodze
I śniegiem kryte uchyliły głowy,
Już pod wieżyce Korcyry podchodzę,
Już zdala za mną i kraj naddniestrowy.

Renu i Elby odwieczne łożyska
I bystrą Mozę minąłem w pogoni,
Domy antwerpskie bieleją mi z blizka,
I kręty Skaldus widzę jak na dłoni.

Tuś mi najpierwszy z moich towarzyszy,
Witaj, Bollandzie! witaj mi raz jeszcze!
Nie zimne słowo twa dusza posłyszy,
Nie zimnym ciebie całunkiem popieszczę.

Miłoż wyciągnąć braterskie ramiona,
Kiedy brat dobry stawi się przed nami!
Słodkoż się łonem przytulić do łona,
Brzmiennego duchem, świętego myślami!

I na tych piersiach słodko głowę złożę, —
To pierś Habbekwa, pierś wieszczego ptaka;
On oddał lirę na ofiary Boże,
Bóg go namaścił na Swego śpiewaka.

A z jego piersi, jak z świętej fontanny,
Nektar się leje z uroczemi słowy,
Brzmi jego pieśni odgłos nieustanny...
Bądź mi pozdrowion, śpiewaku Jehowy!

Któż mię spotyka? — to przyjaciel stary;
O dzięki Niebu, że witać go można!