Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom V-VI.djvu/664

Ta strona została przepisana.

Bo sam usiłowania przyłożył niemało,
By nie znać swego Boga, — i dziatwę dojrzałą
Ściga kara, straszniejsza od wszelkiej katuszy:
Ślepota na ich oczach, przeklęctwo na duszy.

Oto morze na nowo w swoje brzegi wchodzi,
Ziemia sławna na nowo rośliny wyrodzi,
Jutrzenka znowu wstanie we swem świetle młodem,
I ziemia się zaludni wszelakim narodem.

Ale już się wiek złoty nie wróci na nowo,
A czasy pośledniejsze srebrnemi nazową,
Potem i blask srebrzysty wypłowieje w części,
Potem — wojak w miedzianą przyłbicę zachrzęści.

Aż nikczemne żelazo całą ziemię zmoże,
I pierwsze godło zguby — zapomnienie Boże
Wstąpi do serca ludów, i gromada dziczy
Zapali mnie samemu ogień ofiarniczy.

Biada mi! mnie bożyszczem ogłoszą poganie!
Gdy z arki, jak z chaosu, ziemia zmartwychwstanie,
Rzekną, żem ja to sprawił, żem z prochów i wody
Odnowił starą ziemię i wskrzesił narody;

Rzekną, że moje dzieło na całej przestrzeni;
Gdy się las rozgałęzi, pole zazieleni,
Gdy zboże zrodzi plony (o smutna ohydo!),
Z ofiarą całopalną przed mój ołtarz przyjdą.

W Baktrach dadzą mi Boga wielkiego nazwanie,
W Egipcie Ozyrysa, Słońca Persyanie,
Będę rzeczon Jowiszem w starym Babilonie,
Lub nazwą mię Janusem na Auzońskiej stronie.

A Ty, którego ślepi zapomną bluźnierce,
Ojcze! Ojcze! uhamuj zagniewane serce,
Nie dopuszczaj plag Twoich na ziemskie budowy
I piorunem ognistym nie rąbaj mi głowy.