Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom V-VI.djvu/691

Ta strona została przepisana.

Echo swych pieśni aż ku gwiazdom wznoszą.
Ptak Palamidów tryumfalnie lata,
Uciekła z pola zima lodowata,
A barwą zimy i śnieżnej zawieje
Wonny liguster na łąkach bieleje.
Przy dzielnym ojcu, z radosnem obliczem
Idzie syn sławny bojem zapaśniczym.
Był to na wojnie zwycięzca ochoczy,
Krew bohaterska szlachetnie go broczy,
Na krwawem ciele ukazując rany:

Temi — rzekł — barki biłem Ottomany,
I w tej prawicy mój miecz zapaśniczy
Trzaskał oszczepy we środku ich dziczy.
Grom mej rusznice kiedy palnął śmiało,
Niejedno serce trwożliwie zadrgało,
A moja włócznia, hartownie kowana,
Nieraz zagrzęzła w piersi muzułmana.
Aż z wole Bożej, ręką rozjuszoną
Rzucony oszczep przebija mi łono.
Duch mię odbieżał i padłem bezsilny
Na wiązkę laurów, na piasek mogilny;
Ległem w mogile, — a u mojej głowy
Miłość ojczysta i krzyż Chrystusowy.
Czyż lepiej walczyć zdarzyło się komu?
Któż z lepszym łupem powrócił do domu?
Jako trofea, mych bark nie otacza
Skóra odarta z niedźwiedzia kudłacza,
Ani lwia grzywa — bo na cóż się przyda
Godło zwycięstwa dawnego Alcyda?
Jam znaczny krzyżem, jako szermierz Boży,
Krzyżem jaśniejszym nad promienie zorzy.
Krzyż i wspomnienie — o! wielka nagroda!
I krwi wylanej, i pracy nie szkoda!