Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom V-VI.djvu/699

Ta strona została przepisana.

Owym wskazał plondorwać libijskie bezdroża,
Tych przeznaczył na brzegi Egipskiego morza,
Tych w odległą krainę Tyru i Sydonu,
Tym w minach Kartagi kazał szukać plonu,
Innym ku Atlantydzie dał skierować kroki,
Drugim skinął ku stronie Arabskiej zatoki,
Innym rozkazał kopać w Tomezańskiej skale,
Innym wyspy Egejskie przeznaczył w podziale,
Innym dał Orchomeńskiej głębiny odnogi,
Innym Baktrę, gdzie metal znajduje się drogi.

Jutrzenka po raz siódmy błysnęła w purpurze,
Apollo po wysokiej Miedziokalnej górze
Spuszcza się, pewien skutku i dobrej nadzieje.

A owo brzeg Krożenty jasno zielenieje,
Owdzie rzeka coś szepce w tajemniczej mowie,
Tam wesołe pastwisko, tam gęste sitowie.
Więc podniósł w górę oczy i wzrokiem sokoła
Cały okrąg niebieski ogarnął dokoła:
I widzi, jak się ptastwo zlatuje gromadą,
Aż niebiosa zaciemnia zgęszczone ich stado, —
Na wyścigi z wiatrami puszcza się ich rota,
Aż niebieski firmament mży się i migota, —
Pysznie mocnemi skrzydły wahają się w dali,
Jakby płynąc na chmurach i na wietrznej fali.
Gryf szybując najwyżej, gdzie nie dojdzie rzesza,
W niebieskiej równowadze swój ciężar zawiesza,
I monarszem spojrzeniem patrzy po przezroczu,
Tysiąc iskier ognistych sypie się mu z oczu.
Dziobem przerzyna wichry, skrzydłem mgłę rozbija,
Wzdyma się jego silna kędzierzawa szyja,
I wydaje trzy hasła, jak naczelnik warty,
I całym swym ogromem w chmurach rozpostarty,
Jasny zbrojną, rycerską, mieniącą się szatą,
Steruje swoim lotem, jak żeglarz fregatą,
Szpony wyciągnął naprzód, silnym dziobem szczęka,
Ucieka przed nim zefir — bo się cięcia lęka.