Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom V-VI.djvu/716

Ta strona została przepisana.

Swojska piewczyni rzeźwiejsza daleko,
Gdy zwiesi z ramion grzmiącą lirą swoją,
Dźwięki jej głosu poważniej pocieką
I milej ucho sarmackie napoją.
A wasze dłonie, co silnie i snadnie
Po twardych strunach przebiegały lotem,
Gdy o Zamojskim śpiewać wam wypadnie,
Niedołężnieją przed wielkim przedmiotem.

Wielkiż to człowiek — nawet gdy na chwilę
Da spoczynkowi bohaterską głowę,
Muzie, co jego dzieł głosiła tyle,
Miło odpocząć, brzmiąc pieśni godowe.
Jej pieśń biesiadna, nie pusta i nikła,
Ale poważna, wdzięczna i wesoła;
Bo i dostojność — rycerskiego czoła
I w krotochwilach opuszczać nie zwykła.
U bohatera i ściana wymowna,
O wielkich mężach ona mu powiada.
Na jego zamku, gdzie szumi biesiada,
Jest sala, w świetne obrazy malowna.
Mądra i prawa wiodła go przyczyna,
Że ubrał salę w szlachetne postacie:
Dostojna Klio cele przypomina,
Wskazuje dłonią po całej komnacie.
Tu ręka biegła w uczonej robocie
Przelała rysy i życiem natchnęła;
Widzisz tu twarze, przypominasz dzieła
Mężów, co zgaśli po pięknym żywocie.

Rodem i cnotą z Zamojskim pokrewny,
Starzec w obrazie oko twe uderza,
Pielmy obliczem i spojrzeniem pewny,
A na nim prosty rynsztunek żołnierza.
Włos jego siwy, źrenica surowa,
W ręku buława z znaki hetmańskiemi.
To mąż rycerski, wielki Jan z Tarnowa,
Znany szeroko aż w indyjskiej ziemi.