Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom V-VI.djvu/719

Ta strona została przepisana.

Czyjże to obraz? — to jakiś mąż stary,
Toga z purpury ramiona powleka,
Bije mu z czoła blask świętej tyary,
Czytać na licu, że to człek z daleka.
To Arcykapłan Najwyższego Pana,
Z niego ma chlubę Rzym, świata podbojca.
Nakłońcie głowy, uchylcie kolana
I ucałujcie płaszcz świętego Ojca!
To Sykstus Piąty — chlubny z tego miana,
To mąż olbrzymiej mądrości i woli,
Odważny umysł, stałość niezachwiana
Stolicy jego chwiać się nie pozwoli.
Nie zwykł lekkością zatrudniać się marnie,
Ni drobnym sprawom dać myśli nie może;
Potężną myślą cały świat ogarnie,
A świat — to jego stolicy podnoże.
Jak zerwać sieci, które wróg wysnuwa,
Jak trwalić pokój, gdzie cześć Chrystusowa,
Na takich pracach nieustannie czuwa,
W gorącem sercu takie żądze chowa.
Dziki Turczynie, którego potęga
Tyle się wzniosła, ile jego władza!
Na twoją głowę silne wojsko sprzęga
I pracowicie bogactwa zgromadza.
A choć mądrości i środków ma wiele,
Czujny, by skarbów lekce nie rozstrzelił,
Tylko na zacne skierowywa cele
Złoto i władzę, co mu świat udzielił.
Bo k'czemuż służy skarbnica bogata,
Kiedy z niej ręka nieopatrznie miota?
Mąż dzielny każdą okruszynę złota
Umie obrócić na pożytek świata.

Oto obaczył Stefana, jak świetnie,
Jak w całej krasie rycerskiego człeka
Piastował berło — pobożnie, szlachetnie,
A świat mu czoło uchylał z daleka,