Strona:Poezye Mieczysława Romanowskiego.pdf/80

Ta strona została uwierzytelniona.

Kiedym usiadł odpocząć, w puszczy już szarzało.
Mróz brał coraz silniejszy, śnieg skrzypiał pod nogą;
Wstałem, bo mi się zdało żem się minął z drogą:
Chłop mi mówił, że dobrze idąc do wieczoru
Jutro ujrzeć mam Kutno wychodząc już z boru.
Lecz wieczór, bór nie rzednie, jednaki do koła,
Tu, owdzie księżyc złoci białe jodeł czoła,
I spojrzy czasem ku mnie smętnie jak na brata,
Który w tej dzikiej puszczy zgubi młode lata;
Potem chowa się idąc za drzewa i chmury
I ciemno mi, a z puszczy słychać ryk ponury.

„Ha — myślę — możem tylko odbłąkał się bokiem,
Jeszcze czas“ — I ruszyłem naprzód śmiałym krokiem.
Choć mróz był, pot kroplami ściekał mi po czole,
Tak spieszyłem, na bożą spuszczając się wolę.
Lecz poznałem, że idąc błądzę coraz dalej.
Strach, mróz, niemoc, znużenie prawie z nóg mnię wali:
W oczach ćmi się, z za jodeł jakieś duchy, cienie
Na pół nęcąc, pół grożąc szlą ku mnie spojrzenie,
I wabią w sen. Ja duchy świętym krzyżem gonię,
Chwytam śnieg, na pierś kładę, trę nim senne skronie,