Ta strona została uwierzytelniona.
III.
Nieraz w mych Tatr rodzinnych przepastne głębiny
Nurzałem się, jak delfin w oceanu tonie,
Szedłem ponad urwiska, z których trupie dłonie
Śmierć wyciąga, a kędy strach zepchnąć chce siny.
Szedłem, aby na puste spoglądać doliny,
Na złomy skał, ginące w obłoków oponie,
Śnieg, co tam w zimnym blasku słońca martwo płonie,
Głuche stawy i senne, dalekie równiny.
Jak lunatyk, po dachu krawędzi, bez trwogi,
Jakby mię prowadziła dłoń magnetyzera,
Szedłem przez naujrwistsze, najszaleńsze drogi
Patrzeć na martwość, co się w górach rozpościera — —
W owej pustej, ponurej, olbrzymiej martwości
Szedłem cię głębiej, silniej czuć, nieskończoności.