Śnieg rozciągnięty w przestrzeń, pustą nieskończoną
Skrzy w słońcu i tysiącznym odblaskiem się mieni,
Jakby rozprysł się po nim pył z drogich kamieni,
W którym rozżarzonego skry metalu płoną.
Biały niedźwiedź powolnym, ciężkim idzie krokiem
Błyszcząc jasno; cień za nim ciemny, długi sunie —
Idzie ku słońca świetnie odstrzelonej łunie
Od gór lodowych, widnych hen pod nieba stokiem.
Tu bliżej, czyliż jodły wzrosły w śnieżnej bieli,
A miast gałęzi sople zwisły im błyszczące
Z konarów?... U stóp jodeł ludzie, patrzą w słońce,
Ale tak nieruchomi są, jakby posnęli...
To nie jodły, to maszty obmarzłe korwety,
Co pruć nie mogła ściętej w lód dokoła fali;
Ci ludzie na pokładzie nie śpią, lecz skostniali
Padli tam, zda się skórą pokryte szkielety.