Zawisł w śniegowej chmurze, zawisł nad chmurami,
Już kędyś blizko słońca złotem skrzydłem świeci,
A krew cieknie mu z piersi i tu ziemię plami...
On na dół nie spogląda; dumny i zuchwały
Wzbija się coraz wyżej, snadź uciec od ziemi
I przepaść pragnie kędyś pośród chmur nawały,
I tylko zdala błyszczy skrzydłami złotemi...
A krople krwi, co cieką z jego piersi rannej,
Padają, przeraźliwy deszcz i nieustanny...
O jasne mórz lazury, o wy srebrnopiane
Fale, słodką muzyką wiatru kołysane;
O wyspy i wybrzeża pełne kwietnych zacisz,
Pełne gajów oliwnych i różanych szmerów;
O słońce, co świat życiem przebujnem bogacisz,
Zielenią strojąc ściany wygasłych kraterów;
Cudny śnie wyobraźni, widzenie natchnione,
Błękitnych słów, liliowych tonów harfo złota,
Miejsce ciszy, pokoju, melodyi świetlanej,
Harmonii, co modrą niebiosów oponę
I modre w jeden błękit zlewa oceany;
O źródlana oazo pustyni żywota:
Oto tam, na granitach, w chmur ciemnej żałobie,
W martwej, śródskalnej ciszy, daleko, daleko,
Złoty ptak, lodem bity, zmarzły, śni o tobie,
A krople krwi mu z piersi na śnieg biały cieką.