Strona:Poezye cz. 1 (Antoni Lange).djvu/204

Ta strona została uwierzytelniona.

Art. O, jakże kocham ten pożar i tę Godzinę! Rozumiem ją! Duch ludzki, skrępowany ciasnotą miast kamiennych, zatęsknił do leśnej swobody. Do mnie chciał powrócić, mnie ukochać na nowo! Chciał swój żywioł z moim połączyć żywiołem! I szczęście od tej godziny zapanowało na ziemi — nie prawda?...
God. Nie, zbyt daleko od twoich lasów ludzkość odbiegła, aby tak prędko do nich mogła powrócić... I nowe burze do dawnych burz dodała, — a mnie przypadło jedne i drugie uspokajać...
Art. A któż jest ów olbrzym, co przez miasta, pola i stepy sadzi na białym rumaku i tysiączne za sobą prowadzi tłumy?
God. To Jowisz, co się z tego chaosu narodził... To syn twój, dziecię żywiołów, huragan-niszczyciel. Straszny a wielki, kolumna granitowa, na której stopa moja się opiera... Syn żywiołów — żywioły rozhukane powstrzymał — na nowo prawa człowieka podeptał! Groźny i straszny był to mąż, lecz bohater; bohater był, ale Boga zapomniał i upadł...
Art. I znikł — i zapomniany... A przecież na nim stopy oparłaś?...
God. Nic nie znika w dziejach: upadł, bo chciał z Bogiem się mierzyć — i nie dokonał swych czynów, ale są jego myśli, które żyją wciąż i kiedyś na nowo w krew się wcielą i ziemi błysną w zwycięstwie...
Art. A tam? Czy jeszcze jedna zorza? Widzę snop złotych promieni, co płynie ku niebu, jakby dusza jakaś świetlana po nich wzlatywała do góry?
God. To łuna pogrzebu Shelleya! W złotych promieniach tego stosu — eter niebieski przejęły w siebie purpurowe ognie Rewolucyi — i z mogiły Cestyusza rozchodzą się po ziemi jako symfonia czysta i kojąca...
Art. A owa tęcza siedmiobarwna, co się rozwiesza nad ziemią, jako zwiastunka szczęścia i piękna...