Pierwsi na to: Zaiste, mówią oni błędnie.
W spoczynku tu na ziemi dusza nam uwiędnie —
Mamyż zostać na wieki w postawie jednakiej —
Czy nie lepiej się unieść w lazurowe szlaki?
Tam w bezmiar nieskończony duch nasz zogromnieje —
Tam — na błękitach nowe rozpoczniemy dzieje.
Nowe czyny i pieśni — nowe stworzym światy —
I duch nasz się odrodzi święty a skrzydlaty.
Ale drudzy wołali: Wielkość już nas męczy —
Nie trzeba nam błękitów, słońca ani tęczy.
Wolimy spokój ziemi, tej ziemi odwiecznej,
Gdzie duch nasz odpoczywa senny i bezpieczny.
Któż wie, jakie są grozy w tej bezdni wysokiej?
Nie nęcą nas dalekie, nieznane obłoki.
Wolimy raczej nie być, niźli iść w wyżyny.
Tak spierali się bracia olbrzymów rodziny.
I oto istność pierwszych jęła się rozszerzać
W jakiś eter przeczysty. Puls zaczął uderzać
Niebiańskich sfer melodyą — i z ziemskiej przestrzeni
W błękity ulatywać jęli przemienieni.
A nieba im śpiewały w czarodziejskiej mowie
Pieśń chwały — i z olbrzymów powstali Bogowie!
A zaś drugich istota karlała powoli,
Stygły pulsa, duch w ziemskiej upadał niewoli
I skrzydła utracili — i w gorzkiej ułudzie
Spokoju — z tych olbrzymów zrodzili się Ludzie.